n w    w w w w


Wywiad z rówieśnikiem Niepodległej

      Każdy zgodzi się ze stwierdzeniem, że historię tworzą ludzie. Zastanawiając się nad tym przez chwilę widzimy obrazy osób nieprzeciętnych, charyzmatycznych, dokonujących nadzwyczajnych czynów, budzących podziw i uznanie. Widzimy tych, o których wszyscy mówią i pamiętają.
Mało kto w tym miejscu wspomni ludzi niepozornych, często milczących, nieliczących na sławę i medale. Ludzi, którzy przez swoje całe życie dokonywali rzeczy na pozór zwyczajnych, uważając je za swój obowiązek i powinność.
Żyjąc w pośpiechu, w pogoni za sukcesem i pieniądzem pamiętajmy jednak, że  historię tworzą nie tylko ludzie wielcy….
________________________________________

     Pamiętam jak przez mgłę kiedy w 1987 lub 1988 roku ogłoszono w mojej szkole konkurs na pracę wspominkową pod tytułem „Wywiad z rówieśnikiem Niepodległej". Boże, przecież to już ponad 20 lat... Nie pamiętam nawet tematu konkursu. Pamiętam ten „wywiad" z Nim.
Dziadek był od zawsze... Był kiedy jako sześciolatek przewróciłem się biegnąc i kalecząc kolana. Pojawił się ścierając mi, spracowaną ręką, łzy z brudnych policzków i głaszcząc po głowie wetknął mi w dłoń słynną pięciozłotową monetę „z rybakiem" mówiąc swoim ciepłym głosem:

- „Na chłopok, kup se ciostek".

Był też wtedy, gdy już jako student szkoły wojskowej przyjeżdżałem na urlopy, na wieś i kiedy oglądał mój mundur mówiąc tym samym spokojnym głosem:

-„Przed wojnum materiał był lichszy".

 W lipcu lub sierpniu 1939, nie pamiętam już dokładnie, został jako trzydziestoletni mężczyzna powołany na ćwiczenia wojskowe (zasadniczą służbę wojskową odbył w latach 1928-1930). Nie spodziewał się pewnie wtedy , że do domu wróci dopiero po 6 latach, bo maksymalny czas ćwiczeń wynosił 3 miesiące. Nigdy też pewnie nie słyszał o „pokoju za wszelką cenę" Józefa Becka jak i o oddaniu „plakatowego guzika od munduru". Skąd On, prosty rolnik z mazowieckiej wsi miał wiedzieć o takich rzeczach, skoro jego życiem kierował kościelny dekalog i niedzielne kazania z ambony jako jedyny zrozumiały element łacińskiej mszy? Warszawa była równie abstrakcyjna jak „Hameryka", a największym zmartwieniem był przeklęty przednówek, kiedy racjonowano nawet kartofle, cenne wtedy  jak  złoto   lub   nawet cenniejsze,  bo złoto  nie  mogło  zapełnić  pustego  brzucha.   Wreszcie 1 września i szok dla wszystkich. Potężne uderzenie zmotoryzowanych jednostek Wermachtu, jakaś bitwa lub potyczka pod Żyrardowem, biała flaga i koniec wojny, przynajmniej dla niego... Pytam więc czemu się poddali, zszokowany, że to tak szybko, że bez heroizmu, że nie przyjechał Janek z Gustlikiem w czołgu „Rudy 102" i nie rozstrzygnął walki na ich korzyść? I znów ten spokojny głos, rzeczowo druzgocący moje ówczesne pojęcie o wojnie:

-,,Ano, Nimców było wincy, my szli całum noc, no i patruny num się pokuńczyły to i my ni mogli dać rady" .

Kiedy zamykam oczy i przypominam sobie tę opowieść widzę Go, maszerującego w płaszczu, bez pasa, w kolumnie jenieckiej na stadion sportowy w Żyrardowie. Tam śmiertelny dla wielu, słotny październik pod gołym niebem w pokopanych doraźnie w ziemi dziurach, które miały osłaniać przed dokuczliwym zimnem. Jeden dziennie posiłek składający się z parowanych kartofli, przywożonych w południe i wysypywanych bezpośrednio na ziemię... Kto pierwszy ten lepszy... Listopad i koniec męki. Dworzec kolejowy, bydlęcy wagon i trwająca kilka dni podróż w nieznanym kierunku. Wreszcie koniec morderczej jazdy, nieznany dworzec kolejowy gdzieś w głębi Niemiec (później okazało się, że są to okolice Bremy) i prawie roczny epizod w szopie skleconej z desek gdzie zimą:

- „Śrun my rano z koców zgarniali".

Żadnego podkreślania bohaterstwa, żadnej dzielności, zwyczajna, sucha, beznamiętna relacja strasznych przeżyć:

 -„Co dziń rano przychodził po nos wachman liczył nos i broł do bauerów do roboty. Cały dziń my robili na gospodarce, późni, na wieczór, znów przychodził wachman i zabiroł nos do ty szopy na noc gdzie my spali pod zamknińcim".

Po roku, podpisał dokument, w którym zrzekał się statusu jeńca wojennego i stał się zwyczajnym robotnikiem przymusowym. Jako człowiek wychowany na wsi i obyty z pracą na roli był cennym nabytkiem dla niemieckiego gospodarza, więc i godziwie go traktowano. Oprócz jakiejś burdy czy bijatyki z innym niemieckim parobkiem, który źle potraktował ciężarną Belgijkę czy Francuzkę (a może to była Polka, nie pamiętam już) nie mogę sobie wyobrazić aby ten niski, spokojny człowiek, o gołębim sercu był w stanie kogoś skrzywdzić. Wreszcie kwiecień lub maj 1945 Amerykanie i koniec... Dylemat... Wracać do tej „nowej Polski",  o której wiedział tylko, że jest jakaś inna czy jechać za ocean z rosłymi, amerykańskimi „boys"?


Wahanie i piesza, prawie roczna, tułaczka po całych Niemczech i powrót do rodzinnej wsi, na Mazowsze, w sierpniu 1946...


-„Powim ci chłopok, że może trza było z nimi do ty Ameryki jechać... Nie wim ci... Ale nima jak to u nos... Jak byłym mały to na podwyrku u matki tyż Nimce były z takimi szpicami na hełmach, ale toto wtedy inno wojna była... Ta drugo, moja, była już gorszo..."

Jezu, przecież ten człowiek z zakamarków pamięci wydobył niemieckich żołnierzy z 1914 roku. Przecież on żył już wtedy, kiedy Gawriło Princip rzucał bombę czy strzelał w Sarajewie. Przecież, jego metryka chrztu, wypisana cyrylicą jasno mówi, że kiedy się rodził w 1909 roku to Polski nie było na mapie Europy... Kawał historii prostego człowieka, którego nikt nie umieścił w opasłych woluminach naukowej rozprawy gdzie rozważano przesunięcia granic państwowych w skali globalnej, europejskiej lub jakiejkolwiek innej. Jego się nikt, nigdy o nic nie pytał i on nawet tego nie chciał. Jemu wystarczały trzy proste posiłki dziennie, patrzenie jak dorastają jego wnuki i ciężka praca, która towarzyszyła mu całe życie. Nie żywił nigdy nienawiści do narodu niemieckiego ani nie oceniał przeszłości. Po 1989 roku zwrócił się do rządu zjednoczonych Niemiec o odszkodowanie za niewolniczą pracę, na nic nie licząc. Za otrzymane pieniądze kupił swoim dzieciom materiały budowlane...


... Ja te opowieści znałem już na pamięć ale i tak uprosiłem, żeby opowiedział mi to wszystko kolejny raz. Pamiętam Jego twarz pełną zmarszczek w mdłym świetle małej żarówki i ten magnetyczny, spokojny głos po raz kolejny opowiadający prostym językiem swoje przeżycia. Przelałem później to wszystko na papier i za namową Pani Profesor Elżbiety Malińskiej praca została wysłana na konkurs. Co to było za poruszenie, kiedy na wieś przyszło zaproszenie na rozdanie nagród (praca zajęła chyba trzecią lokatę). Prosiłem, żeby przyjechał do Łodzi na uroczyste spotkanie i wręczenie nagród, ale nie zgodził się na to...


-„No gdzie jo tam pojadę chłopok...".


Nie przyjechał... Jemu żadne splendory potrzebne nie były...


                                                                     MOJEMU DZIADKOWI Rochowi Kotyni (1909-1994) - Tomek